Małe czy nie małe - każde dziecko można z uśmiechem i miłością wziąć za kark i wepchnąć mordą w szczęście. Tak jest i u mnie. Chociaż dziecko już sporawe, żeby nie powiedzieć wyższe ode mnie, babunia z uśmiechem Macierewicza krąży nad wnukiem jak F-16 nad Kabulem i tylko czeka na moment, żeby zrzucić cały ładunek ciasteczek, bananików, ziemniaczków, kotlecików, torcików i innych pychotunich smakołykuniów, bo przecież każdy 15-latek tylko o tym marzy. Zachowuje się tak, jakby czas stanął kilkanaście lat temu, kiedy dziecko było za małe, żeby wejść na dywan, a co dopiero otworzyć lodówkę lub otwór gębowy i niczym Simon's Cat rzec "miaaał". Na nic tłumaczenia, żeby nie gonić z tym całym cateringiem, bo dziecko wielkie jak dąb wie gdzie jest lodówka - zwykle kończy się to fochem godnym głównej roli w brazylijskiej superprodukcji i potem już wielką rodzinną kłótnią mieszczącą się w schemacie doktryny "kto nie jest ze mną ten przeciwko mnie". A dziecko? Gdzie w tym jest dziecko? Nie ma - jest tucznik, którego trzeba porządnie odżywiać i - podobnie jak tucznika - nie pytać o zdanie, bo co on tam o życiu wie. /by Remo29/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz