sobota, marca 02, 2019

Afta afcie nierówna

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony Księgarni Znak


„Pypcie na języku“ - Michał Rusinek

Poza standardowymi okolicznościami czytelniczymi, takimi jak kanapa, okulary, robótka i herbata (z drobnymi wariacjami) miewam też okazję przepuszczać przez umysł słowa pisarzy zupełnie inną metodą. Są tacy, którzy uważają audiobooki za bzdurę i kalanie literatury. Są i ci, którym wydaje się, że to coś dla osób niewidomych lub dyslektyków. Ja jednak do tych grup nie należę. Miałabym co prawda powody, by do audiobooków podchodzić z rezerwą (czyt. kilkaset przesłuchań „Dzieci z Bullerbyn“ przez moje dzieci - a na niewiele gorszej pozycji plasują się doskonałe „Kocie historie“), to jednak ważne jest dla mnie głównie to, że podczas wykonywania czynności, które same w sobie szczególnie nie angażują wyższych pięter mózgu, mogę nadal mieć dostęp do literatury.

Jedną z nich, wybraną troszkę wbrew sobie, były „Pypcie na języku“ Michała Rusinka. Dlaczego miałam wątpliwości? Pan Rusinek dał się poznać w mediach nie tylko jako wierny asystent Wisławy Szymborskiej, ale też jako osoba dość zasadnicza, o specyficznym poczuciu humoru i jak dla mnie - dość sztywna. Nie pomógł poradnik dla dzieci o tym, jak przeklinać, nadal mnie nie przekonywał. Odrobinę otuchy wlewał we mnie jednak „język“ w tytule - każdy, kto mnie zna, wie, jak bardzo interesuje mnie wszystko, co z językiem związane - od gramatyki po humor słowny.

Nie zawiodłam się, powiem Wam. „Pypcie na języku“ to zbiór uroczych felietonów ukazujących się w prasie i analizujących różne zjawiska zachodzące w mowie i piśmie Polaków. Jest tu tekst o „mówieniu bardziej“, kiedy przed twarzą wypowiadającej osoby pojawia się mikrofon - któż z nas nie słyszał w telewizji czy radiu „Strażacy ewakuowali poszkodowaną z powierzchni kry na nabrzeże“, chociaż spokojnie można powiedzieć „Strażacy przeprowadzili kobietę z lodu na brzeg.“ Mamy również wypowiedź o feminatywach - pan Rusinek jest zdeklarowanym feministą, mamy i o nazewnictwie wędlin, bo „flaki szwagra“ wymagają specjalnego miejsca w galerii dziwadeł językowych.

Treść jest bardzo dla mnie interesująca, ale zdecydowanie smaku książce dodaje wykonanie przez autora, który jednak czyta dooość powooooli, błogosławię możliwość słuchania w tempie 1,25. Jednak dzięki autorskiemu wykonaniu dowcipy są jeszcze zabawniejsze, a pauzy - bardziej znaczące.

Książka na pewno da wiele radości wszystkim tym, którzy nie tylko dbają o poprawność języka, ale też lubią się nim bawić i eksperymentować. Jeżeli jednak dowcip o zaprzeczeniach, których nie da się uzyskać przez podwójne potwierdzenie (dobra, dobra!) nie sprawia, że serce bije wam mocniej - nie musicie się martwić, że omija was coś zmieniającego życie. To jest po prostu zbiór anegdot i sympatycznych rozważań, zawieszonych gdzieś pomiędzy „O tempora, o mores!“ a „show must go on“.

wtorek, października 02, 2018

Żelazna dyscyplina



- Ty to musisz wiedzieć, jak wprowadzić dzieciom żelazną dyscyplinę, takie grzeczne są cały czas - zagaiła sąsiadka, matka dorosłej już dziewczyny. - Papierek podniosą pod klatką, drzwi przytrzymają...
- No nie, żelazna dyscyplina to nie bardzo, po co - udawałam głupią.
- Nie musi być lanie, szlaban na kompa czy brak deseru, coś z nimi robisz przecież, że takie są wychowane!
Nie ciągnęłam rozmowy za bardzo, podziękowałam za uznanie i poszłam sobie z myślą, że sąsiadka by mi i tak nie uwierzyła.
Nie uwierzyłaby, że dzieci traktowane z szacunkiem uważają to za standardowy sposób podchodzenia do innych osób.
Że wrażliwość na ich potrzeby (nie zachciewajki! :P) uruchamia ich wrażliwość na potrzeby innych.
Że uczą się nie z kar, a z obserwacji.
Że dziecko, które krzyczy "Jesteś najgorszą mamą świata" można przytulić i pomóc mu się uspokoić, i nie wyhoduje się z niego bandyty i psychopaty.
Że dzieci przytulane, którymi się opiekunowie interesują, rosną mądre i silne wewnętrznie.
Że nastolatki, które zawsze spotykały się z szacunkiem, przyjdą ufne i otwarte do swoich bliskich.
Że mając akceptację w domu, nie będą desperacko jej szukać w najciemniejszych zakamarkach rzeczywistości.

Nie, już parę razy w życiu usłyszałam BO TY MASZ ŁATWE EGZEMPLARZE! No nie mam, wcale. I nie zawsze jest miło i różowo. Ale założenie mamy jako rodzice takie, żeby wszystkim było do siebie blisko, żebyśmy żyli we wzajemnym szacunku i cieple. A setki problemów, które pojawiają się w życiu i relacjach żebyśmy załatwiali właśnie wychodząc od szacunku, granic, bycia wspólnotą.
A wy - wierzycie w moc przytulania i empatii?

poniedziałek, listopada 27, 2017

Więcej nie pójdę do lekarza - recenzja

"Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy" Pawła Reszki miała być książką o znieczulicy. Spodziewałam się opowieści o tym, jak źli są lekarze, jak źle są przygotowani do zawodu... Tymczasem dostałam tekst, który najwięcej mówi o patologiach rządzących ochroną zdrowia  i systemem kształcenia przyszłych lekarzy, głównie specjalistów.
Przerażały mnie opisy szpitala psychiatrycznego, gdzie lekarka ma pod nadzorem 400 łóżek, za to nie ma na miejscu nikogo, kto znałby się solidnie na ratownictwie medycznym czy anestezjologii. Lekarze dyżurujący po 36 godzin ciurkiem. Lekarze, zatrudniający się w "biedronkach", gdzie za godzinę pracy dostają stawki nawet dziesięciokrotnie wyższe, niż w państwowym szpitalu. Albo na bramce w nocnym klubie. Lekarze sekowani przez przełożonych za zbyt dokładne badanie pacjentów.
System jest chory, ale jakże chore są przez to stosunki między lekarzami - oto specjalista boi się uczyć następcę, bo boi się konkurencji. Ponaddziewięćdziesięcioletni chirurg zajmujący rozszczepami podniebienia u dzieci nadal operuje, bo nie ma kim go zastąpić. Już nie mówię o klasycznym "My mieliśmy gorzej, ci młodzi to i tak mają super." System ochrony zdrowia to system niewolniczy. To ewidentne łamanie Kodeksu Pracy, gdzie pracownik zatrudniany jest na etat i dodatkowo na umowę zlecenia - żeby mógł dyżurować mimo ograniczeń czasowych narzucanych przez prawo.
I myliłby się ten, który by twierdził, że wszystko to chciwość. Że się "poprzewracało". Bo jeśli lekarz nie będzie chciał przyjść na dyżur, nie będzie nikogo, kto go zastąpi, albo na jego miejsce pacjentami zajmie się koleżanka, która jest już na nogach 48 godzin.

Po autorze widać dobrze, że jest dziennikarzem śledczym - styl ma świetny, zwięzły, jasny, pozbawiony zbędnych ozdobników.
Nie sugeruje nam wniosków, to nie publicystyka, by miał w książce przekazywać swoją opinię. To dokument, pokazujący, jakie patologiczne mechanizmy tkwią w systemie, co uniemożliwia lekarzom prawidłowe, właściwe i skuteczne wykonywanie zawodu.
Książkę pochłonęłam w jedną dobę. To mniej niż dzień pracy z dyżurem lekarza specjalisty w szpitalu...

piątek, listopada 24, 2017

Przeżywanie - recenzja

Pierwszy raz żałobę przeżywamy bardzo wcześnie. Musimy przeboleć koniec karmienia piersią albo odebranie ukochanego smoczka. Uczymy się jej przez całe życie, a jednak kiedy przychodzi kolejna strata, znów wpadamy w otchłań albo budujemy wokół siebie szczelny mur.
"To zdarzyło sie tutaj" to minipowieść Raiji Siekkinen, fińskiej pisarki, po raz pierwszy przetłumaczona na jakikolwiek język słowiański, a w Polsce dostępna dzięki trwającej do niedawna akcji "Fińska literatura" w wykonaniu BookRage (obecnie ArtRage).
Książka opowiada o dwojgu ludzi, kobiecie i mężczyźnie, z których każde dźwiga swój żałobny bagaż. Stopniowo dowiadujemy się, kogo stracili i w jakich okolicznościach, ale nie ma tu fabuły, dochodzenia do rozwiązania skomplikowanych zagadek, a faktyczne wydarzenia obecne i te przywoływane z przeszłości są jedynie pretekstem do nakłonienia czytelnika do zastanawiania się nad emocjami postaci i ścieżkami, po jakich wędrują myśli bohaterki i odwiedzającego ją pośrednika sprzedaży nieruchomości.
Cała książka to właściwie jeden długi opis, ale myliłby się ten, który z góry założyłby, że to tekst nudny, coś jak wynurzenia Orzeszkowej o przyrodzie (pisząca te słowa uwielbia "Nad Niemnem" i nie bardzo sobie wyobraża niechęć do jej opisów natury, ale podobno są tacy ludzie). Każda garść żwiru i każdy termos z kawą mają tu swoje znaczenie i opowiadają nam wiele o jedynych ludziach w tej powieści.
Zaczyna się w czasie wiosennych roztopów, najbrzydszej chyba, ale budzącej najwięcej nadziei pory roku. I faktycznie - może to ta nadzieja pcha bohaterów ku zmianie?
To nie jest książka do szybkiego czytania. Trzeba zamykać ją (czytnik na przykład) i zastanawiać się. I zajrzeć sobie do środka.

...A na koniec przeczytać, że autorka zginęła w 2004 roku w pożarze swojego domu. I że nie napisze nic więcej. I odbyć taką mini żałobę.

poniedziałek, października 26, 2015

Motywatory i ułatwiacze

Kiedy człowiek pracuje zdalnie, w piżamie czy kapciach, często ciężko mu (jej) zebrać się do pracy czy zmotywować do niewyglądania poza opracowywany właśnie plik.
Trzeba sobie znaleźć motywatory i ułatwiacze. Inne niż kawa, onba jest tak oczywista, że nie warto o niej wspominać.
1. Bardzo krótko obcięte paznokcie. To, w jaki sposób opuszki palców dotykają klawiatury, jest niepowtarzalne, jeśli paznokcie są naprawdę krótko spiłowane.
2. Pusty pulpit w komputerze. Działa jak puste, uporządkowane biurko - kojąco i z korzyścią dla koncentracji.
3. Okulary. Moje są dość nietypowe, niewygodnie patrzy mi się bez nich w dół, na własne ręce.
4. Kawa. Coś muszę wyjaśniać?
5. Muzyka. U mnie najlepiej sprawdza się taka, jak w serialu "Vikings".

środa, lutego 19, 2014

Dlaczego matka?

Bo tak.
Bo o 21:45 pada "Zatańcys ze mną, mamusiu?" i człowiek chce tańczyć, choć przez dotychczasowe 36 lat nie uznawał takiej rozrywki.
Bo "Kocham ciebie" z ust dziecka brzmi zupełnie inaczej, niż wypowiadane przez dowolnego mężczyznę świata.
Bo zachustowane małe ciałko działa na duszę i serce lepiej, niż najlepsza psychoterapia.
Bo człowiek wstaje rano z poczuciem misji: nakarmić, wziąć na spacer, przytulić, zbudować z klocków stację kolejową - i to jest misja ważniejsza niż lot na Marsa.

I wcale nie szkodzi, że niewyspanie, że zmęczenie, że nerwy, że smutki. To mija. Wspominamy i tak najmilsze chwile.

A kiedy człowiek trzęsie się i za wszelką cenę nie chce wybuchnąć, to sukces w tej dziedzinie jest większy, niż Oscar z medalem olimpijskim razem wzięte.
Albo kiedy dzieci w nocy gorączkowały, a człowiek w dzień i tak działa jak zwykle.
Albo kiedy trzeba pomóc małej kupce sprzecznych emocji zebrać się do kupy i to się udaje, człowiek się cieszy bardziej, niż mając doktorat z psychologii.

I jeszcze to zdziwienie, że ktoś człowiekowi tak ufa, tak kocha, tak wierzy. I poczucie zobowiązania - żeby nie zawieść - tej miłości, tej wiary, tego zaufania.

Pewnie, to nie jest taniec po płatkach róż. I co z tego?