plan wyglądał następująco:
8:42 wsiadamy do autobusu K i jedziemy do babci, porzucam dziecko, wsiadam do tego samego autobusu ruszającego z pętli i o 10 mam zajęcia indywidualne
realizacja:
8:42 wsiadamy do autobusu K, który zamiast skręcać w stronę babci, jako się należy, skręca na lotnisko poza miastem, gdzie dojeżdża 8:54 i się zatrzymuje na jakby pętli
9:00 autobus rusza w drogę powrotną i wiezie nas pod dom, moja go i jedzie przez całe miasto zamiast jechać do babci.
9:06 pada mi komórka
9:11 dziecko wymiotuje w autobusie, wysiadka
9:15 błagam panie w punkcie Ery w tesco zeby mi naładowały komórkę, zegar tyka
9:18 udaje mi się namówić panów z plusa (brzydka, gruba, a chłopów zawsze przekona^^) żeby mi naładowali komórkę, idziemy z Młodą po zakupy w tesco, kupuję dziecku butelkę wody i posypaną solą bułkę dla pohamowania wymiotów
9:42 odbieram komórkę z 1/3 baterii, przekładam zajęcia na 12, biorę dziecko za łapę i z buta zasuwamy do babci
10:32 docieramy do babci (tu teściowa, zaniepokojona naszym spóźnieniem zaczyna mnie opieprzać: że kupiłam bułkę, a ona zrobiła kanapkę, że kupiłam wodę a ona zrobiła herbatę, że nie poszłam tydzień temu do gina, a muszę chodzić, że Młoda jest ubrana w dżinsy a to niedobre dla dziecka i co tam jeszcze) - urywam się, teściowa zapewnia mnie o mnóstwioe autobusów odjeżdżających spod jej bloku po 10 - okazuje się, że jedyny był 10:01, następny 11:20
11:11 docieram piechotą do ukochanych delikatesów po drodze z zamiarem kupienia sobie na pociechę wędzonego łososia, którego oczywiście tam nie ma
11:28 docieram do domu, myję głowę, która w międzyczasie zdążyła się przepocić ze zmęczenia i błyskawicznie suszę
11:40 muszę się przebrać, bo upuszczam maskarę na biały sweterek
11:45 wylatuję z domu z obłędem w oczach i biegnę do pracy. Po drodze wyciągam komórkę, która pokazuje mi smsa od sekretarki z pracy, ze kursant czeka od 11:20
12:02 zaczynam zajęcia
13:30 kończę zajęcia i idę na pocieszającą sałatkę
14:30 mąż dzwoni, że jednak nie idzie do mamy na obiad, wiec pasowałoby coś zjesć w domu, kupuję pierogi gotowe i umieram