„Pypcie na języku“ - Michał Rusinek
Poza standardowymi okolicznościami czytelniczymi, takimi jak kanapa, okulary, robótka i herbata (z drobnymi wariacjami) miewam też okazję przepuszczać przez umysł słowa pisarzy zupełnie inną metodą. Są tacy, którzy uważają audiobooki za bzdurę i kalanie literatury. Są i ci, którym wydaje się, że to coś dla osób niewidomych lub dyslektyków. Ja jednak do tych grup nie należę. Miałabym co prawda powody, by do audiobooków podchodzić z rezerwą (czyt. kilkaset przesłuchań „Dzieci z Bullerbyn“ przez moje dzieci - a na niewiele gorszej pozycji plasują się doskonałe „Kocie historie“), to jednak ważne jest dla mnie głównie to, że podczas wykonywania czynności, które same w sobie szczególnie nie angażują wyższych pięter mózgu, mogę nadal mieć dostęp do literatury.
Jedną z nich, wybraną troszkę wbrew sobie, były „Pypcie na języku“ Michała Rusinka. Dlaczego miałam wątpliwości? Pan Rusinek dał się poznać w mediach nie tylko jako wierny asystent Wisławy Szymborskiej, ale też jako osoba dość zasadnicza, o specyficznym poczuciu humoru i jak dla mnie - dość sztywna. Nie pomógł poradnik dla dzieci o tym, jak przeklinać, nadal mnie nie przekonywał. Odrobinę otuchy wlewał we mnie jednak „język“ w tytule - każdy, kto mnie zna, wie, jak bardzo interesuje mnie wszystko, co z językiem związane - od gramatyki po humor słowny.
Nie zawiodłam się, powiem Wam. „Pypcie na języku“ to zbiór uroczych felietonów ukazujących się w prasie i analizujących różne zjawiska zachodzące w mowie i piśmie Polaków. Jest tu tekst o „mówieniu bardziej“, kiedy przed twarzą wypowiadającej osoby pojawia się mikrofon - któż z nas nie słyszał w telewizji czy radiu „Strażacy ewakuowali poszkodowaną z powierzchni kry na nabrzeże“, chociaż spokojnie można powiedzieć „Strażacy przeprowadzili kobietę z lodu na brzeg.“ Mamy również wypowiedź o feminatywach - pan Rusinek jest zdeklarowanym feministą, mamy i o nazewnictwie wędlin, bo „flaki szwagra“ wymagają specjalnego miejsca w galerii dziwadeł językowych.
Treść jest bardzo dla mnie interesująca, ale zdecydowanie smaku książce dodaje wykonanie przez autora, który jednak czyta dooość powooooli, błogosławię możliwość słuchania w tempie 1,25. Jednak dzięki autorskiemu wykonaniu dowcipy są jeszcze zabawniejsze, a pauzy - bardziej znaczące.
Książka na pewno da wiele radości wszystkim tym, którzy nie tylko dbają o poprawność języka, ale też lubią się nim bawić i eksperymentować. Jeżeli jednak dowcip o zaprzeczeniach, których nie da się uzyskać przez podwójne potwierdzenie (dobra, dobra!) nie sprawia, że serce bije wam mocniej - nie musicie się martwić, że omija was coś zmieniającego życie. To jest po prostu zbiór anegdot i sympatycznych rozważań, zawieszonych gdzieś pomiędzy „O tempora, o mores!“ a „show must go on“.